Znak „nieprzejezdne gdy mokro” nie zrobił na nas większego wrażenia. Skręcamy z asfaltu w piękną widokową drogę, dawno już upatrzoną i obciążoną bagażem rekomendacji kilku naszych znajomych podróżników. Podobno łatwa.
Pomykamy więc komfortowym szuterkiem. Z nieba zaledwie kropi, widoki się rozkręcają, a krążące po niebie stalowe chmury dodają scenerii jakiegoś dramatyzmu. Nikogo nie ma, co jak zwykle bardzo nam odpowiada.
Z kolejnymi milami nawierzchnia trochę się pogarsza. Komfortowy szuterek gdzieś zniknął i pojawiły się podejrzanie głębokie koleiny. Po chwili wjechałem w stromy zjazd, który już po kilkunastu metrach sprawił że zrozumiałem. Niesamowicie śliskie błoto ciągnęło ku przepaści, a ja ledwie panowałem nad autem. Z rumieńcem emocji jakoś dotarłem na dół i już wiedziałem: tędy nie wrócę. Wysiadam i jeszcze sprawdzam dla pewności: nawet w butach ciężko wyjść pod górkę. Pozostało liczyć na to, że przez kolejne trzydzieści mil nie będzie takiego podjazdu i jakoś stąd wyjedziemy. Jeśli jednak nie, to pozostanie rozbić biwak na miejscu którego zwykle nie podmywa rzeka i poczekać parę dni aż pogoda się poprawi i teren obeschnie. Banał.

Z zamyślenia nad naszym położeniem wyrywa nas Wrangler, który serią karkołomnych poślizgów wylądował na dole. Dał się zaskoczyć jak i my. Wystarczyło spojrzenie i niewypowiedziana umowa została zawarta: kontynuujemy razem. Szybko przekonujemy się że lekko nie będzie. Przed gorszymi odcinkami Wrangler czeka patrząc czy ja podołam, a potem ja w lusterku obserwuję czy podołał Wrangler. I tak to trwa mila za milą.
Z czasem uczę się lokalnych rodzajów błota.
Brązowe to powiedzmy błoto zwykłe. Klei się w grudy, tworzy głębokie kleiny i chlapie po dach. Żeby przejechać jego poważniejsze odcinki trzeba więcej mocy by pokonać opór i nie ugrzęznąć.
Czerwone błoto jest znacznie bardziej maziowate i precyzyjnie zakleja bieżnik opon. Nie stawia takiego oporu jak brązowe, ale znacznie łatwiej wpaść na nim w poślizg i trudno utrzymać trakcję na podjazdach.
I wreszcie błoto czarne (jak się potem dowiaduję to glina nazywana bentonite clay zawierająca popioły lawowe i będąca najgorszym cholerstwem jakie można spotkać na drodze). Kilka kropel wody sprawia, że jej cieniuteńka rozmokła warstewka staje się śliska niczym żywy lód.
Około milowy, płaski odcinek czarnego błota pokonuję w większej części serią bocznych poślizgów zamiast jazdą na wprost. Patrzę na Wranglera: też tańczy na drodze, mimo że ma bardziej terenowe opony i jest lżejszy pewnie o połowę. Jeśli czarne trafi się na jakimś grubszym podjeździe to koniec.
Że-by tyl-ko nie by-ło czar-ne-go je-go mać.
Na ostatnim brązowo czerwonym zjeździe dwóch motocyklistów z naprzeciwka. Jeden podnosi motocykl po upadku, a drugi właśnie się przewrócił próbując podjechać do pierwszego. Gramolą się utytłani po kaski. Z Wranglerem klarujemy im, że na samym końcu czeka ich bonus: długi czarny podjazd z zakrętami. Niezadowoleni zawracają.
Ostatni raz zjeżdżam, a właściwie zsuwam się na dół. Potem jeszcze ze dwie mile płaskiego brązowego i… asfalt! Oglądam się do tyłu i widzę przy drodze znak o znajomej mi już treści.
Nie wiem jak Wrangler ale ja wyniosłem z tej przygody wniosek że tabliczka „nieprzejezdne gdy mokro” najprawdopodobniej oznacza że jest nieprzejezdne gdy mokro.