Samo południe, zupełne odludzie, jakieś 4300m.n.p.m., a wokół czerwone andyjskie szczyty. Rzadkie powietrze, ostre słońce i feeria barw. Tymczasem auto odmawia nam posłuszeństwa. Serce zabiło szybciej i czuję mocne ukłucie niepokoju. „No to się wpakowałeś durniu” słyszę pełen przekąsu wewnętrzny głos. Nie chcę tego słuchać i gwałtownie odpycham od siebie kiełkujące uczucie strachu. Trzeba działać!

Jesteśmy w argentyńskiej prowincji La Rioja. Dziś kojarzy się ona przede wszystkim z wysokiej jakości winem i termami. Na andyjskich stokach, pokrytych wulkaniczną glebą dojrzewają w złotym słońcu grona malbeca, a setki małych piwniczek zapraszają na degustację. Tutejsze bogactwo wód geotermalnych sprawia, że czasem jest ona możliwa w parujących kamiennych wannach z kieliszkiem w ręku. Całkiem miło, jednak to nie jedyne skarby regionu. Bajecznie kolorowe góry kryją w sobie wiele cennych minerałów i metali, których wydobyciem trudniono się tutaj już przed laty. O opuszczonej kopalni złota i zabytkowej kolejce linowej o nazwie La Mejicana, która do niej prowadzi dowiadujemy się trochę przypadkiem. Przewodniki milczą na ten temat lub zaledwie go wzmiankują, a tymczasem rzecz jest niesamowita!

Na początku XX wieku wybudowano tu kolejkę do zwożenia wydobywanej w górach rudy złota i dla celów zaopatrywania kopalni. Położone na wysokości 4600m.n.p.m. sztolnie połączono długą na niemal czterdzieści kilometrów kolejką linową ze znajdującym się o trzy i pół tysiąca metrów niżej miasteczkiem Chilecito. Dziewięć stacji, tunel i dwieście sześćdziesiąt dwa słupy. To wszystko ukończono w 1904 roku a budowa trwała zaledwie 18 miesięcy. Niewiarygodne!
Całość została wyprodukowana w Niemczech na zlecenie Brytyjczyków. Wielkie koła zębate, parowe silniki z ogromnymi piecami opalanymi drewnem, kilometry stalowych lin i setki wagoników robią niesamowite wrażenie. To wszystko zostało zachowane w świetnym stanie i gdyby nie rdza to może dałoby się uruchomić i dziś. W doskonałej kondycji są nawet potężne pasy transmisyjne wykonane z odpowiednio garbowanej i zszywanej bydlęcej skóry.

Pełny kurs kolejki trwał podobno około czterech godzin. W górę jechali ludzie, żywność i dokumenty, a na dół zwożono urobek. Nieprzetworzona ruda trafiała następnie na pociąg, który kursował do portu nad Atlantykiem, by stamtąd statkami popłynąć do Europy. Ależ rozmach! Czy nie łatwiej było jednak zbudować drogę i zwozić materiał ciężarówkami – zadajemy sobie pytanie? Odpowiedź jest prosta: to był 1904 rok – nie było jeszcze ciężarówek…
Pierwsza wojna światowa przyniosła kres tej imponującej brytyjsko-niemieckiej kooperacji. Potem jeszcze Argentyńczycy próbowali eksploatować złoża, jednak trwało to krótko. Kopalnia podupadała, a ceny kruszcu spadały. Kończyła się pewna epoka. W 1930r. definitywnie zakończono działalność wydobywczą, a wspaniałe dzieło inżynierii jakim była La Mejicana pozostawiono na pastwę gór.
Dziś dla turystów łatwo dostępne są pierwsza i druga stacja kolejki, które można zwiedzić i dowiedzieć się więcej o historii tego niezwykłego miejsca. Terenowym autem można dojechać również do trzeciej stacji, jednak nam nie daje spokoju myśl, że da się dotrzeć także do tej ostatniej – dziewiątej. Całkiem poważny, ponad czterdziestokilometrowy off-road w niesamowitej scenerii. Prawie trzy tysiące metrów w pionie do pokonania z finałem na cztery i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. A potem jeszcze trzeba wrócić…
Ustalaliśmy jeszcze w Polsce że nie będziemy ryzykować i zbyt daleko wjeżdżać w teren 4×4, ale ten temat zalęgł się nam w głowach jak jakiś pasożyt. Wspaniała sceneria, klimat minionej epoki i wyzwanie motoryzacyjne w jednym – naprawdę trudno się oprzeć. Robimy więc wywiad na temat powagi dojazdu do ostatniej stacji La Mejicana. Opinie co do trudności technicznych są różne, jednak większość sprowadza się do tego że jest to regularna jazda terenowa bez trudności szczególnych typu super strome podjazdy, zjazdy, głębokie brody, czy pochyłe trawersy. A więc umiarkowanie trudno – dla ludzi. Jednak opinie co do powagi trasy są raczej jednoznaczne: daleko od cywilizacji i na tyle wysoko by choroba wysokościowa dała się we znaki. Zdecydowanie trzeba wiedzieć co się robi, dlatego w miasteczku mocno sugerują nam wynajęcie przewodnika. „Jeśli już koniecznie chcesz spróbować sam to zarejestruj wyjazd na policji – jak nie wrócisz to pojadą cię szukać”. Rejestrujemy.
Na mniej więcej sześć metrów kwadratowych komisariatu składa się jedno biurko, telewizor i otwarty kominek. Funkcjonariusze oglądają jakiś mecz i od czasu do czasu dorzucają drew do ognia. Spisują do zeszytu potrzebne im dane, wypytują o auto, planowany czas powrotu i nasze umiejętności. W końcu życzą powodzenia i każą na siebie uważać.

Startujemy o świcie. Droga pnie się w górę, a jej trudności są zmienne. Od zwykłych szutrowych fragmentów, po strome podjazdy najeżone ostrymi kamieniami. Zabarwioną ochrą, żółtą, żłobiącą niesamowity kanion rzekę przejeżdżamy w bród dziesiątki razy, a niektóre fragmenty pokonujemy jadąc jej korytem. Droga wije się, kluczy, trawersuje, wspina wąskimi zakosami nad przepaścią – jest naprawdę dużo emocji. Wysokość rośnie, a widoki powalają. Trzy godziny jazdy i chyba przejechaliśmy już najtrudniejsze, a sama końcówka to tylko stroma wyboista droga. Damy radę! Nawigacja pokazuje 500m w linii prostej do celu. Ale co u licha? Nagle auto traci moc i pojawia się kontrolka check engine. Dalej raczej nie pojedziemy! Wciąż niedowierzając w to co się stało przeklinam pod nosem i prowadzę dyskusję z wewnętrznym, moralizatorskim głosem rozsądku. Za późno jednak na wymówki. Trzeba działać i jakoś sobie poradzić albo ponieść gorzkie konsekwencje swojej brawury. Gaszę silnik, niech ostygnie trochę to może mu się odmieni. My dalej idziemy piechotą.
Nagle u góry dostrzegamy trójkę motocyklistów. Uff. Całe szczęście że ktoś tu jest! Raźniej będzie zjeżdżać z obstawą skoro mamy problemy techniczne. Ooo ,chyba nas nawet widzą. Super! Mamy nadzieję że zatrzymają się na chwilę przy kolejce i tam ich dogonimy. Pędzimy więc w ich kierunku ile sił w nogach i mimo że to cztery i pół tysiąca m.n.p.m. nie łapiemy nawet zadyszki. To chyba od adrenaliny, bo kilka miesięcy siedzenia w samochodowych fotelach z pewnością nie wzmocniły naszej kondycji fizycznej.

Coś się jednak nie zgadza. Miało być bardzo blisko więc GPS i mapa zostały w aucie, a tymczasem uszliśmy już naprawdę kawał drogi. Zegarki pokazują wysokość niemal 4700mnpm. Wyszliśmy na jakiś grzbiet a tu ani motocyklistów ani kopalni. Może jednak brakuje tlenu i motocykliści byli tylko tworem naszej wyobraźni? Nieee, bez przesady! Uświadamiamy sobie jednak że kolejka została niżej, a towarzystwo musiało robić inną, niedostępną dla samochodów pętlę. Zostaliśmy sami.

Klucząc wśród opuszczonych sztolni, wracamy do auta. Łyk wody i aspiryna na wypadek jakby nas jeszcze miała dopaść choroba wysokościowa. Zbliża się chwila prawdy… Z bagażnika wygrzebuję nowy, trzymany na czarną godzinę filtr powietrza. Może jego wymiana pomoże… Odpalam silnik, ale kontrolka dalej świeci. Jednak mocy jakby odrobinę przybyło, więc jakoś docieram do końca drogi i nawracam. To tu była stacja numer 9 – tak blisko, a my zupełnie bez sensu wyszliśmy tak wysoko. No nie tak znowu bez sensu – te widoki były warte każdego wysiłku…

Zostało już tylko (!) wrócić. Dopiero teraz na zjeździe widząc stromiznę pewnych pasaży uświadamiam sobie co wcześniej podjechaliśmy. Zjeżdżamy jednak spokojnie, na niskim biegu, pozwalając autu przetaczać się przez kolejne trudności. Na szczęście samochód zachowuje się zupełnie normalnie. Około 3000mnpm wreszcie gaśnie ta cholerna kontrolka. Jeszcze parę zdjęć i bez większych przeszkód po trzech godzinach jesteśmy na dole. Uff… Dos cervezas grandes, por favor!
Kolejny dzień podróży i kolejna przygoda za nami. Krew krążyła szybciej, błyszczące oczy chłonęły widoki, a w głowach rósł podziw dla rozmachu i błyskotliwości technologii tamtych czasów. Pod hasłem La Mejicana kryje się teraz mnóstwo kolorowych wspomnień i intensywnych emocji.