Łażę sobie po ruinach kościoła. Skaczę z kamienia na kamień, z belki na belkę – tak jak w grze Prince of Persia tyle że trochę mniej zgrabnie. Zaglądam do krypt z powywracanymi trumnami i patrzę jak inwazyjne filodendrony i figowce rozsadzają kamienne struktury. Szukam ładnych kadrów… Dopiero potem mówią mi że jadowita żararaka często się wygrzewa na tym gruzowisku. Ups… Misje jezuickie a właściwie ich ruiny bez choćby podstawowego wyobrażenia o ich trudnej i różnie ocenianej historii pozostawałyby kupą kamieni porosłych figowcami. Może chwilami uroczą i fotogeniczną kupą ale jednak tylko kupą. Posłuchajcie więc…
Misje Jezuickie – okruchy historii
Gdzieś w XVIIw. wraz z machającymi szablami konkwistadorami na statkach ze starego świata płynęli do Ameryki machający krzyżami misjonarze. Wielu z nich machało tak zamaszyście że niejeden Indianin oberwał w łeb, a i niejedna grudka cennego kruszcu przykleiła się do chciwej mnisiej łapy. Wielu też zakasało sutanny w pogoni za miejscowymi dziewkami przecząc wszelkim propagowanym przez siebie ideom i wartościom. Chrystianizacja szła pełną parą, a przeładowane kościelnym złotem fregaty łapiąc w żagle wschodnie pasaty obierały kursy w stronę Sewilli . Zamiary Europejczyków dość obrazowo określił król Hiszpanii Ferdynand Aragoński. Podobno stwierdził on wprost że: „jeśli Indianie nie poddadzą się dobrowolnie, to czeka ich eksterminacja”. Noo, jak uroczo i egalitarnie… Ale to tylko jedna strona medalu.

Towarzystwo Jezusowe
Wydaje się dziś, że przynajmniej niektórzy misjonarze z Towarzystwa Jezusowego wykazali odrobinę więcej godności i faktycznie choć trochę zależało im na krzewieniu chrześcijaństwa, kultury i oświaty. Z przyjaźnie nastawionymi Indianami Guarani szło dość lekko. Ich wiara w jednego naczelnego boga i jego dzieci dość dobrze korespondowała z propozycją katolickiego kościoła. Trzeba było jedynie tępić wielożeństwo i rzadkie przypadki kanibalizmu – łatwizna. W dodatku misjonarze uczyli się języka guarani i pracowali nad jego rozwojem wprowadzając pismo i drukując pierwsze księgi. Lokalny język przysparzał sympatii i ułatwiał komunikację, dzięki czemu i misyjna administracja całkiem sprawnie funkcjonowała w oparciu o ścisłą współpracę z miejscowymi kacykami.
Sukces misjonarzy
Powstawały kolejne, lokowane w dżungli misje jezuickie (redukcje od hiszpańskiego słowa reductio, czyli przyprowadzenie – chodziło o przyprowadzenie Indian do kościoła), które stanowiły niezwykłe miasta-komuny. Tam otoczeni misjonarską organizacją Indianie żyli w miarę komfortowo i bezpiecznie, podczas gdy na zewnątrz odbywało się trudne i surowe życie w dżungli. W murach misji kwitło szkolnictwo oraz rozwijano niezwykłą indiańską smykałkę do sztuki. Na zewnątrz natomiast odbywała się łapanka niewolników zaciąganych do pracy na plantacjach (ach ci przedsiębiorczy Portugalczycy!). Misje rosły w siłę do tego stopnia, że ich liczebność przewyższała populacje ówczesnych dużych miast!
Konsekwencje sukcesu
Oczywiście nic za darmo i były też konsekwencje. Schrystianizowani Indianie stopniowo zatracali plemienną kulturę i odrębność. Musieli też wydatnie ograniczyć swoją wolność podporządkowując się mnichom i pracą płacić podatki. Ku złości pewnych sfer to tylko wzmacniało misyjną niezależność. Redukcje uzyskały nawet prawo do posiadania broni którą dość skutecznie odpierano grabieżcze najazdy Portugalczyków. Wydaje się więc że misje stały się instytucją przywiezioną przez konkwistadorów, która w jakiś sposób broniła Indian przed konkwistadorami. Dziwne? Być może ale nawet Guarani nie przeczą dziś takiemu poglądowi.
Schyłek działalności Jezuitów
Wszystko ma swój czas i sukces misjonarzy wreszcie zaczął kłuć w oczy hiszpańską koronę: jakieś samozwańcze, wymykające się spod kontroli misyjne państewko i zagarnięte indiańskie dusze, których miłościwy król potrzebował równie bardzo jak kościół. Do tego jeszcze to sąsiedztwo pazernych Portugalczyków…
Na mocy zawartego w 1750 r. traktatu między Hiszpanią a Portugalią zdecydowano o wymianie przygranicznych terenów w koloniach. Część redukcji przeszło pod panowanie portugalskie, co było równoznaczne z ich likwidacją. Misjonarze pozostali rozdarci pomiędzy wiernością swoim Indianom, a lojalnością wobec kościelnych zwierzchników. Koniec końców Towarzystwo wygnano z terytoriów korony hiszpańskiej, co jak się później okazało przesądziło los pozostałych misji. Niedługo potem odbyła się kasata (likwidacja) zakonu. Dopiero po jakimś czasie na to miejsce powstał inny – Jezuici, który dziś podobno kontynuuje stare dobre tradycje. Jednak nie nam i nie tutaj to oceniać.
Misje nie okazały się samograjem i bez Jezuitów zaczęły nieodwracalnie popadać w ruinę. Trochę z braku duchowego i administracyjnego przywództwa, a trochę z braku motywacji przywykłych do łatwego dobrobytu Guarani. Najazdy Portugalczyków i ruchy narodowo- wyzwoleńcze dopełniły reszty. Misje Jezuickie obuciy się w gruzy. Końcówkę wydarzeń tamtych czasów obrazuje film pt. „Misja” z Robertem De Niro i Jeremym Ironsem w rolach głównych. Był on dla nas cenną inspiracją do odwiedzenia tego regionu.
Nie da się ukryć, że oprócz dość wypośrodkowanych poglądów na tą działalność wciąż są też takie gdzie jedni widzą w misjach dzieło boże i raj na ziemi, a inni destruktywny komunizm i mnisią fałszywość. Obojętne gdzie jest prawda to nie sposób zaprzeczyć faktowi że był to jedyny taki fenomen na skalę światową i całkiem udany eksperyment społeczno-humanitarny. Ehhh, gdyby tak dzisiejsi hierarchowie miel równie światłe pomysły i żeby szerokie, mądre spojrzenie zastąpiło te chciwe, cwaniackie oczka…
Misje jezuickie – na gruzach
Dziś ruiny misji rozsiane są u zbiegu granic trzech krajów: Brazylii, Argentyny i Paragwaju i większość z nich uzyskała patronat UNESCO. Ostało się tylko kilkanaście, ponieważ na gruzach pozostałych wybudowano nowe miejscowości. W wielu przypadkach zachowano nie tylko nazwę ale i układ urbanistyczny, co sprawia że np. na posterunek policji idzie się dziś jak do dawnej jezuickiej biblioteki, a tam gdzie stał budynek dla samotnych kobiet i sierot dziś urzęduje straż pożarna.
Tak więc ta kupa kamieni to jednak coś więcej niż kupa – trzeba tylko trochę wysilić wyobraźnię. Dajemy się ponieść romantycznym wizjom z przeszłości i korzystając z uprzejmości kustoszy śpimy w murach niektórych z misji. Dżungla śpiewa i jest ciepło! Dumni potomkowie Guarani sprzedają nieopodal pamiątki, a na gdzieś rogu pachnie pizzą. Znaki czasu.

To co przetrwało
Na koniec warto jeszcze wspomnieć o misjach we wschodniej Boliwii. W przeciwieństwie do tych w Paragwaju czy Argentynie ocalały one i wciąż toczy się w nich życie. Niektóre misje jezuickie pieczołowicie odrestaurowano i stanową wspaniałe pomniki barokowej architektury i sztuki. Kościoły z długimi nawami, których zdobione stropy podparte są na potężnych drewnianych kolumnach. Wokół jaskrawozielona dżunglowa roślinność, a zewnętrzne freski przywodzą na myśl rumuńskie monastyry. Do dziś kultywuje się tutaj misyjną muzykę, a dla części indiańskiej ludności Bach wcale nie jest obcy.
Pozostała część misyjnych zabudowań też jest ciekawa, ponieważ zachowany został pełny układ urbanistyczny, a w zabudowaniach wciąż mieszka i pracuje miejscowa ludność. W jednej bramie jadłodajnia, w innej sklepik czy bank. Całość tworzy uroczy, senny, małomiasteczkowy klimat.